Określanie egzaminu z pracy licencjackiej mianem "obrony" jest nieporozumieniem. Prace licencjackie bronione są albo na zasadzie pytań o pracę, albo swobodnej dyskusji. Trudno mówić o obronie, kiedy nie jest się atakowanym. A jest się atakowanym w przypadku doktoratu. Tam jeden z egzaminatorów ma za zadanie wynaleźć każdy, nawet najdrobniejszy błąd w pracy i wykorzystać go przeciwko doktorantowi.
Prace licencjackie są w większości teoretyczne, a obrona pracy teoretycznej siłą rzeczy kończyłaby się wygraną atakującego, który zwyczajnie więcej teorii zna i więcej źródeł przeczytał, choćby z racji większego stażu. Na każdą teorię znajdzie się kontrteoria, stąd też o obronie można mówić wyłącznie w kontekście prac doświadczalnych czy choćby obserwacyjnych.
Podczas obrony pracy doktorskiej jeden z egzaminatorów zyskuje miano "advocatus diaboli", a jego zadaniem jest z różnych stron atakować tezy stawiane przez doktoranta. Tu już odbywa się starcie praktyki z teorią, które zawsze kończy się remisem, ale nie zawsze udaje się tego dowieść. Prace licencjackie pod tym względem wcale nie przypominają prac doktorskich.
O ile w czasie obrony pracy licencjackiej pewną "linię obrony" można przygotować podczas rozmów z promotorem, o tyle w przypadku prac doktorskich, jakkolwiek opiekun nadal może udzielać wsparcia, polega się już niemal wyłącznie na własnych danych zebranych podczas eksperymentu. To znacznie lepiej sprawdza przygotowanie pracy niż rozmowa z osobą, która nasza pracę prowadziła.
Widać więc, że choć nazywają się tak samo, obrona prac licencjackich i doktorskich to dwa zupełnie różne światy.